- Nic a nic się nie zmieniłaś, Dors - przerwał milczenie, zupełnie, jakby wiedział o czym myslałam przed chwilą, a potem cisza znów zawisła w powietrzu.
Spojrzałam w lustro i odetchnęłam z ulgą - zęby były wszystkie tam, gdzie trzeba, kokarda też zniknęła. No, ze wzrostem było gorzej, kolor oczu mi pozostał, no i ciągle na coś wpadałam. Swoją drogą, mógłby się zdecydować, zmieniłam się, czy nie? Ojcowie potrafią być denerwujący.
Przyszło mi do głowy, że chyba najbardziej zdziwiło go to, że akurat nie miałam w gipsie żadnej części ciała. Hm... tak naprawdę, to też mnie dziwiło...jak to możliwe, że... Aj! Samochód podskoczył na wyboju i sufit uderzył mnie w głowę. No tak, pewnie będzie guz... albo krwiak... albo skrzep... albo wszystko naraz.
Tata spojrzał na mnie z niepokojem, więc wyszczerzyłam zęby w imitacji uśmiechu - nie musi się denerwować, przynajmniej jeszcze nie teraz.
Uspokojony, znów zaczął patrzeć na drogę - i na całe szczęście, prawie wjechał do lasu.
Zapomniałam powiedzieć, że Spoons leży w oddaleniu od Devils Harbor i droga do miasteczka prowadzi przez dzikie rejony porośnięte lasem. Wielkim, ogromnym i ciemnym, w którym nie wiadomo, co się kryje. Pewnie nic dobrego, jak znam moje szczęście.
Henk milczał a ja wyglądałam przez okno. Padał deszcz, wiatr pchał nasz samochód... czułam jak nami potrząsa i bałam się, że ta podróż nigdy się nie skończy. Jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy a deszcz padał, padał, padał... Podobno ciągle tu pada, nie to, co w Rooster...
Rozżaliłam się nagle i poczułam, jak po policzku spływa mi samotna łza ( na szczęście był to policzek, którego tata nie widział ). Dlaczego musiałam wyjechać i przyjechać tu, do prawie obcego faceta, obcego domu, obcego miasta i obcej pogody? Co we mnie jest takiego, że każe mi pamiętać o innych a nie o sobie...? Czasami czuję się tak, jakbym odbierała wszystkie uczucia świata...o, na przykład teraz poczułam, jak bardzo boi się mokry zajączek schowany w lesie pod liściem paproci. Boi się, bo obok krąży lis... to straszne, serduszko mu tak szybko bije... bije... bije... i moje też... och! Lis zacisnął szczęki na jego szyi a ja podskoczyłam i zwinęłam się w kłębek. Ból był rozdzierający ale zdążyłam się do niego przyzwyczaić. Nauczyłam się tak maskować swoje uczucia, że gdyby Henk na mnie teraz spojrzał, zobaczyłby jak przysypiam w fotelu, nieświadoma nioczego, co dzieje się poza mną.
Ten ból uświadomił mi, czemu wyjechałam do Spoons - żeby mama była szczęśliwa - bo kiedy ona była szczęśliwa, mnie nic nie bolało - i byłam szczęśliwa. Proste, prawda?
Tylko że nie przewidziałam, że tutaj tak ciągle pada i pada, i pada... I robi mi się tak smutno...
Zatrzęsłam się, musiało być bardzo zimno, z cała pewnością poniżej zera, jakieś minus dwadzieścia? Zaszczękałam zębami. Henk spojrzał na mnie.
- Przyzwyczaisz się - powiedział - tu nie jest tak źle. Nie ma, co prawda, tyle słońca, co w Rooster, ale nie jest źle. Temperatura też nie jest najniższa, dziś zapowiadali 15 stopni w południe.
Piętnaście, dobre sobie, powiedział to tak, jakby to były tropiki a nie wieczna zmarzlina, brrrr brrrr brrr.... nienawidzę zimna... i deszczu...
No i znowu zrobiło mi się smutno...